Marketing narracyjny, lokalna polityka historyczna, budowanie wspólnoty i poszukiwanie tożsamości. Jak opowiedzieć Ełk? Czy koniecznie musimy sięgać do czasów Bismarcka, Prus Wschodnich, Siegfrieda Lenza?
Za PRL-u ełcką narrację historyczną symbolizowała postać Michała Kajki (czy też Michała Kayki, jak widnieje na jego monumencie). Ten sympatyczny poeta ludowy odpowiadał „żywotnym potrzebom całego społeczeństwa.” Był swój, polski, mazurski, w jego twórczości można się było doszukać tęsknoty za mową przodków, wypartą poprzez naturalne procesy społeczne. Gwara mazurska zachowała się jako relikt przeszłości, kto chciał w zalewie niemczyzny funkcjonować, musiał się do niej przystosować. Nie przez przypadek odsłonięcie pomnika Michała Kajki przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej było huczną uroczystością z zaangażowaniem władz partyjnych i lokalnych aktywistów. Symboliczne jest, że pomnik ten stoi teraz niegdysiejszym Parku Królowej Luizy (obecnie Parku Solidarności). Bo z jednej skrajnej i nieprawdziwej narracji (Mazury i Ełk to „Ziemie Odzyskane” z rodzimą ludnością polskiego pochodzenia) po zmianach społeczno-gospodarczych wpadliśmy w drugą skrajność – Mazury i Ełk to dziedzictwo Królowej Luizy i Bismarcka. Może w czasach, kiedy kwitła w naszym mieście sentymentalna turystyka emerytowanych Niemców, którzy odbywali podróże do ziemi swojego dzieciństwa i kraju swoich przodków, miało to swoje uzasadnienie, to obecnie trzeba zapytać o sensowność takiej narracji. Nie mam na myśli spiskowych teorii, że Niemcy „zabiorą” nam Rastenburg, Lötzen, Lyck i inne malownicze miasteczka i wsie nad jeziorami. Ale czy musimy oddawać pole w wymiarze symbolicznym? Bo teraz Michała Kajkę zamieniliśmy na Siegfrieda Lenza. Tak, on wielkim pisarzem był, jego „Muzeum Ziemi Ojczystej” przeczytałem jednym tchem, gdyż to powieść, po której kartach spaceruję po ulicach swojego rodzinnego miasta. Jej wymowa jest taka, iż narrator rozprawia się raz na zawsze z przeszłością, rajem dziecinnych lat, z którego został wygnany, bo nie ma tam już powrotu. To szczytne i chwalebne, że zatroszczyliśmy się jako wspólnota o te dziedzictwo, upamiętniliśmy je, ale czy ono ma zbudować naszą tożsamość? Czy mam się czuć junkrem albo Prusakiem? Trochę muszę, bo piszę te słowa w budynku dawnego Hotelu Kronprinz przy Hindenburger Strasse. Czy jestem na to skazany?
Radny Robert Wesołowski postuluje odwołanie się do naszych wspólnych podlaskich korzeni. Nie do Grodna i Wilna, chociaż ten wątek też jest widoczny w lokalnej narracji (pierwsi osiedleńcy powojenni pochodzili właśnie z tych regionów, ale w PRL-u ze względu na zależność od Sowietów podkreślanie tego wątku nie było mile widziane). Pomysł radnego należałoby potraktować poważnie, chociaż sądząc po ironii, jak spotyka ten wątek w internecie, to jest on kontrowersyjny. Dlaczego? Może się wstydzimy swoich podlaskich korzeni, a może decydują kwestie ilościowe, a nie jakościowe? Tak czy siak, w poszukiwaniu lokalnej opowieści o Ełku byłbym za …. Jaćwingami. Dlaczego? O tym wkrótce.